poniedziałek, 29 grudnia 2008

Rozdział 10


Rozdział 10


Smoczy Jeźdźcy


Mary nie mogła pogodzić się ze śmiercią Artura. Bez przerwy o im myślała. Miała przed sobą jego uśmiechniętą, uradowaną twarz. Należał do osób, którym bezgranicznie ufała. A teraz go nie ma. Mary nie miała już komu się zwierzyć. Prócz swojemu strażnikowi. Tylko on ją rozumiał. Jakby znali się od lat. Tygrys kładł się obok niej i pozwalał się jej przytulić w jego ciepłe, ogniste futro. Wtedy mogła w spokoju rozmyślać o wszystkich wydarzeniach z ostatnich dwóch tygodni.
Po śmierci Artura przyjaźń Syriusza i Mary definitywnie się zakończyła. Była przekonana, że gdyby kuzyn zatrzymał Bellę, to jej brat nie zabiłby się. Wtedy obwiniałby wyłącznie ją, a nie siebie. Po tym wszystkim uznała, że już nigdy nikomu nie zaufa. Odsunęła się od swoich przyjaciół. Odgrodziła się od nich grubym murem. I nie zamierzała go zburzyć. Jedynie mogła zaufać Molly, rodzinie, dyrektorowi i swojemu strażnikowi. Nie wiedziała czemu, ale oni wydawali się rozumieć jej problemy.
Wszyscy członkowie rodziny Weasleyów trwali w głębokiej żałobie. Czuli ogromny ból po stracie Artura. Próbowali zorganizować pogrzeb dla zmarłego, ale nie było to takie proste. Większość ludzi, którzy zajmowali się grzebaniem czarodziejów, kategorycznie odmawiali rezerwacji miejsca na cmentarzu dla mugolaków i zdrajców krwi. Cedrella i Septymiusz byli tym faktem oburzeni. Nie mieściło im się w głowach, jak można mieć tak rasistowskie poglądy, nawet w tak tragicznej sytuacji. Gdyby to chodziło o samobójstwo ich syna, to by zrozumieli. Ale że  nie mogą go pochować, bo jest Weasleyem... To już było dla nich nie do przyjęcia. Cała rodzina Weasleyów ustaliła, że pochowają Artura latem w ich ogrodzie.
Uczniowie i nauczyciele nie spostrzegli, że maj zawitał do Hogwartu. Byli tak przejęci zdarzeniami z ostatnich paru tygodni, że nie zauważyli ciągłego biegu czasu. Pogoda zachęcała do leniuchowania na błoniach, jednak pierwszy raz w historii Hogwartu żaden z uczniów nie śpieszył się, aby wyjść na dwór. Każdy myślał o tragicznych wydarzeniach, które miały miejsce w ostatnim miesiącu. Nie mogli uwierzyć, że siedemnastoletnia Ślizgonka może dopuścić się tak ohydnej zbrodni. Śledzili w "Proroku Codziennym" poczynania Ministerstwa Magii w celu złapania Belli i jej bandy, jednak ślad po niej zaginął. W dodatku samobójstwo Artura. To musiał być cios dla całej rodziny Weasleyów. Za każdym razem, gdy państwo Weasleyowie, Molly albo Mary przechodzili korytarzem, robiło się dziwnie cicho. Nikt nie wiedział, co im powiedzieć.
Pewnego ciepłego dnia Lily i Dorcas weszły do swojego dormitorium. Mary siedziała na łóżku i czesała włosy. Obok niej leżał jej strażnik.
- Hej, Mary - odezwała się wesoło Dorcas. - Zabieramy cię na przechadzkę po błoniach. Będą z nami też Marlena i chłopaki. Zobaczysz, będzie...
- Dzisiaj są moje urodziny - mruknęła cicho Mary.
- No to wszystkiego najlepszego! - zawołała radośnie Lily. - To tym bardziej musisz wyjść  z nami!
- Nie jestem jeszcze gotowa...
- Daj spokój! - żachnęła się Dorcas. - Rozumiemy, że cierpisz z powodu śmierci Artura, ale bez przesady!
Tygrys ryknął  na Gryfonki, które podskoczyły w miejscu. Po chwili po policzkach Mary spłynęły dwie łzy.
- O Boże! - Dorcas nagle oprzytomniała. - Przepraszam, Mary. Nie chciałam...
Jednak nie skończyła, bo Mary wybiegła z dormitorium i jej strażnik podążył za nią, obrzucając Gryfonki groźnym spojrzeniem.
- Moje gratulacje, Dorcas! - oburzyła się Lily. - Nie mogłaś się powstrzymać z tym komentarzem?!
- Nie wiem, czemu to powiedziałam. Tak jakoś wyszło.
- To zacznij nad sobą panować, idiotko skończona! - warknęła Lily i wypadła z dormitorium.
Dorcas westchnęła i powoli skierowała się do wyjścia z Wieży Gryffindoru. Parę minut później zeszła do sali wejściowej. Zobaczyła Severusa i Marlenę. Podeszła do nich.
- Co się stało Lily i Mary? - zapytał Sev.
- Trochę je wkurzyłam - odparła Dorcas i opowiedziała reszcie o rozmowie z Mary.
- Nie dziwię im się - odezwała się Marlena. - Za coś takiego dostałabyś ode mnie w twarz.
- Miła jesteś - warknęła Dorcas i szybkim krokiem wyszła na błonia.
- To ja pójdę poszukać Lily - odrzekł Severus i również wyszedł z zamku.
Marlena spojrzała na zegarek. Za pięć dziesiąta. Spóźniał się. Pewnie tak długo rozmawia z nią. Miała nadzieję, że zgodzi się pomóc Molly i Mary. Tylko ona mogła coś poradzić na tę całą sytuację.
- Jestem.
Marlena wzdrygnęła się. Przed nią stał John.
- Mógłbyś mnie tak nie straszyć?
- Wybacz. Rozmawiałem z nią.
- I co?
- Pomoże im. Musimy je tylko do niej zaprowadzić.
- Mary przed chwilą wyszła z zamku - odrzekła Marlena. – Nie wiem, gdzie jest Molly?
- Z Mary. Siedzą pod tym wielkim bukiem.
- To chodźmy do nich - powiedziała Marlena i wraz z Johnem wyszła z zamku.

*  *  *


Mary nie sądziła, że słowa Dorcas tak ją zabolą. Przecież wiedziała, co teraz przeżywa i czuje. A ona zachowała się jak pozbawiona uczuć żmija. Czemu nie ugryzła się w język i wypowiedziała swoje myśli na głos? Czemu dokłada jej dodatkowego cierpienia?

Wyszła na rozgrzane błonia. Starała się unikać grupek uczniów, spoglądających na nią z zainteresowaniem. Po chwili zauważyła, że pod wielkim bukiem siedzi Molly. Twarz miała mokrą od łez. Dopiero teraz Mary uświadomiła sobie, że od śmierci Artura nie rozmawiały ze sobą. W głębi serca wiedziała, że tylko Molly może ją teraz zrozumieć. Obie czuły ten sam ból. Jednak nie miały dotąd okazji porozmawiać ze sobą w cztery oczy.
   
Mary postanowiła przełamać pierwsze lody i  podeszła do Gryfonki. Gdy dzieliło je od siebie zaledwie parę centymetrów, Molly podniosła głowę. Mary znieruchomiała.
   
- Cześć - mruknęła cicho.
   
- Hej. - Na twarzy Molly pojawił się cień uśmiechu. - Usiądziesz?
   
Mary zgodziła się i usadowiła się obok dziewczyny. Jej strażnik położył się między nimi.
   
- Czemu płakałaś? - spytała nagle Mary, choć dobrze znała odpowiedź.
   
- Ostatnio weszło mi to w nawyk - odpowiedziała Molly. - Tęsknię za Arturem. Śni mi się po nocach. Wciąż widzę jego uradowaną twarz.
   
- Ja też - mruknęła Mary.
   
- Był wyjątkowy. To jego zainteresowanie światem mugoli... Właśnie przez to większość osób z naszego roku drwiła z niego. Tylko ja, Melinda, Daniel i George nie uważaliśmy go za świra. Teraz inni żałują, że tak się z niego nabijali. Jednak nie czują takiego bólu, jaki my czujemy.
   
- My? - powtórzyła zdziwiona Mary.
   
- Tak, my - odpowiedziała Molly, patrząc Mary w oczy. - Oni nie stracili kogoś, kogo kochali. My tak. Byłyśmy najbliższymi osobami dla Artura. Ja miałam z nim dziecko. To największy dowód naszej miłości. - Molly wytarła rękawem szaty mokre policzki. - Dziękuję ci.
   
- Za co? - spytała Mary.
   
- Musiałam się komuś wygadać. Komuś, kto mnie zrozumie i nie wyśmieje moich problemów. Tylko ty wiesz, co teraz czuję. A ty jak sobie z tym radzisz?
   
- Nie mogę się pogodzić ze śmiercią Artura - wyznała Mary. - Wciąż mam nadzieję, że spotkam go w pokoju wspólnym z Georgem i Danielem. Zawsze mogłam się zwrócić do niego po radę, gdy miałam problem. Na szczęście, mój strażnik częściowo uśmierza mój ból. - Pogłaskała tygrysa po grzbiecie. - Przy nim czuję spokój.
   
- Gdyby nie on, wykrwawiłabym się na śmierć. - Molly spojrzała zwierzęciu prosto w ślepia. - Dziękuje ci.
   
Tygrys zamruczał cicho. Mary zapatrzyła się w spokojną taflę jeziora.
   
- Tak bardzo bym chciała, żeby Artur wrócił - mruknęła po chwili.
   
- Ja też - przyznała Molly.
   
- To możliwe.
   
Mary i Molly wzdrygnęły się i błyskawicznie wstały. Strażnik Mary przygotował się do ataku na napastników. Okazało się, że to byli tylko Marlena i John.

- Możecie odzyskać Artura - powtórzyła Marlena.
   
- Dzięki za dobre chęci - odparła Molly - ale wiemy, że to niemożliwe...
   
- Mylisz się - odrzekł John. - To jest możliwe. Wystarczy, że nam zaufacie.
   
Strażnik Mary podszedł do Krukona. Chłopak utkwił wzrok w ślepiach zwierzęcia. Przez parę sekund nie odrywali od siebie spojrzenia. Po chwili John spytał:
   
- Wiesz, jak tam trafić?
   
Tygrys kiwnął głową i popędził w stronę gór.
   
- Gdzie go wysłałeś?  - spytała zdziwiona Mary.
   
- Zobaczysz - odparł tajemniczo John. - Chodźmy.
   
Molly, Marlena i Mary podążyły za nim. Parę minut później znalazły się przy Wierzbie Bijącej.
   
- Co my tu robimy? - spytała nagle Marlena. - Mieliśmy ich do niej zaprowadzić!
   
- Mała zmiana planów - mruknął John. - Mamy tutaj zaczekać. Płomień i Lenora przylecą po nas.
   
Nagle coś zasłoniło słońce. Krukoni i Gryfonki spojrzeli ku niebu. W ich stronę zbliżały się dwa tajemnicze kształty. Słychać było łopot ich skrzydeł. Po chwili stwory wylądowały.
   
Mary i Molly znieruchomiały. Przed nimi stały dwa smoki o ogromnych szponach i zębach. Olbrzymie szpikulce zdobiły ich grzbiety. Jeden ze smoków był krwisto-czerwony, drugi zaś - barwy ognia.
   
- Nie lękajcie się - odezwał się kobiecy głos w głowach Gryfonek. - Nie skrzywdzimy was.
   
- One mówią! - pisnęła przerażona Mary.
   
- Sądziłaś, że jesteśmy nieme, niczym skalne jaszczury? - spytał tym razem męski głos.
   
- To jest Lenora - przedstawił John rubinowego smoka - a to Płomień. - Wskazał na smoka o barwie ognia. - Przeniosą nas do ich Jeźdźców. Ja i Mary polecimy na Lenorze. Natomiast Marlena i Molly na Płomieniu.
   
Smoki ukucnęły, żeby John, Mary, Molly i Marlena mogli wdrapać się na ich grzbiety. Gdy uporali się z tym, gady rozłożyły skrzydła i wzniosły się w gorę. Mary zamknęła oczy, chroniąc je przed uderzeniami powietrza. Po jakimś czasie poczuła silny wstrząs. John przytrzymał ją mocniej. Dziewczyna poczuła się bezpieczna w jego objęciach.
   
- Jesteśmy na miejscu.
   
Mary otworzyła oczy. Znaleźli się na jakiejś nieznanej polanie. Otaczał ich górski krajobraz. Na łące znajdował się duży, kamienny łuk, pokryty tajemniczymi symbolami. Wokół niego leżały olbrzymie kamienie, również pokryte symbolami.
   
Gdy John pomógł Mary  zsiąść z Lenory, zawołał:
   
- Jesteśmy!
   
Echo rozniosło się po polanie. Zza najbliższego kamienia wyłoniły się dwie kobiecie sylwetki. Nieznajome były ubrane w tuniki z delikatnego materiału. Do boków miały przypasane miecze. Jedna z nich trzymała jeszcze jeden w ręku. Kobiety były do siebie bardzo podobne. Różnił je tylko kolor włosów. Jedna z nich była blondynką, Druga miała włosy barwy ognia. Mary zauważyła, że rysy twarzy mają bardziej wyostrzone niż normalny człowiek.
   
- Witajcie! - odezwała się ciepło blondynka. - Jestem Rosalie, córka Galbatorixa i Angeli. A to moja siostra, Katrina.
   
Druga z kobiet uśmiechnęła się do Gryfonek, jednak one pozostawały nieufne.
   
- Rozumiemy wasze obawy - odparła Katrina. - Nie łatwo wam teraz zaufać komukolwiek po tym, co was spotkało. Poznałyście już Lenorę i Płomienia?
   
Zanim zdążyły odpowiedzieć, na polanę wbiegł wielki, ognisty tygrys. Gdy dostrzegł Mary, podbiegł do niej.
   
- To twój Strażnik? - spytała Rosalie.
   
- T-tak - wyjąkała Mary.
   
- Z chęcią przestawiłybyśmy wam naszych strażników, jednak w tej chwili pomagają matce w sporządzaniu pewnej mikstury. W każdym razie, John opowiedział nam o waszej sytuacji.
   
- I co? Może powiecie, że potraficie ożywić zmarłych? - zadrwiła Mary.
   
- Oczywiście, że nie - odrzekła spokojnie Katrina . - Nikt tego nie potrafi. Jednakże, istnieje jeszcze jeden sposób na ożywienie waszego przyjaciela. Ale to zależy, jak bardzo pragniecie jego powrotu.
   
- Myślisz, że dla zabawy przyleciałyśmy tutaj? - warknęła Molly. - Nasze pragnienie odzyskania Artura przewyższa wasze moce!
   
- Tak myślałyśmy - odparła Rosalie i wraz z siostrą podeszła do kamiennego łuku. Katrina wyjęła miecz z pochwy. Na rękojeści oszlifowane były cztery diamenty: szkarłatny, błękitny, brązowy i srebrny.
   
- Ładny miecz - skomentowała Molly.
   
- To Miecz Żywiołów - oznajmiła Rosalie. - Wykuli go założyciele Hogwartu. W diamenty przelali moce czterech żywiołów: ognia, wody, powietrza i ziemi. Są pomocne podczas walki, ale mogą służyć też do innych czynności, choćby do gaszenia pożarów. To właśnie tym mieczem ostatecznie zgładziłam Galbatorixa.
   
- Jak mogłaś zabić własnego ojca?- przeraziła się Mary.
   
Siostry spojrzały po sobie.
   
- John, po powrocie do Hogwartu musisz je zapoznać z historią Smoczych Jeźdźców - oświadczyła Katrina.
   
- Co miałaś na myśli, mówiąc, że ostatecznie zgładziłaś Galbatorixa?  - spytała Rosalie Molly.
   
- Gdy Eragon zabił Galbatorixa, nie przewidział jego powrotu. Nikt tego nie przewidział. Gdy jego duch znalazł idealne dla siebie ciało, Galbatorix postanowił zdobyć Hogwart. W obronie zamku...
   
- Starczy - przerwała Katrina. - Musimy wymówić zaklęcie.
   
Rosalie podeszła do siostry. Chwyciły obie za rękojeść miecza i uniosły go ku niebu ostrzem w dół. Na niebie pojawiły się czarne chmury. Zabrzmiały grzmoty. Po chwili siostry zawołały:

- Aeir, Shur'tugals, Vandens aur Halloleis,  aerir  reris aur Brisingr, Adurna, Deloi un Vindr, oraer vernor Hernae aur Deyjanor!*
   
I wbiły klingę w ziemię.
   
Nagle piorun uderzył w rękojeść miecza i rozległ się przeraźliwy huk. Ziemia pojaśniała, a z nią symbole na łuku i kamieniach. Błysnęło i wnętrze łuku wypełniła świetlista maź. Rosalie oderwała dłonie od rękojeści miecza i powstała.
   
- Jeśli chcecie odzyskać Artura, musicie przedostać się do Świata Umarłych. Tam może uda wam się na niego wpłynąć i przekonać go do powrotu.
   
- Chwila - mruknęła podejrzliwie Mary. - Artur mógł wrócić do Świata Żywych?
   
- Gdy człowiek umiera, trafia przed oblicze Aslana i Lucyfera, władców Świata Umarłych - wyjaśniła Katrina. - Złych ludzi od razu przejmuje Szatan, natomiast ludziom, którzy kierowali się w życiu miłością i byli gotowi do poświęceń, daje możliwość zadecydowania nad własnym losem. Mogą wrócić do Świata Żywych, albo zostać w Narnii. Artur wybrał to drugie. Z tego, co wiem, nie chciał, żebyście cierpiały.
   
- Ach, tak? - mruknęła wściekła Mary. - Z przyjemnością przekażę Arturowi jego pomyłkę...
   
- Nie - powiedziała stanowczo Molly. - Ja z nim porozmawiam. Może uda mi się go przekonać do powrotu.
   
- To będzie najlepsze rozwiązanie - oznajmiła Rosalie. - Aslan mówił mi, że wciąż mówi o tobie. Usycha z tęsknoty za tobą.
   
- Naprawdę? - Molly zaniemówiła.
   
- Tak. Pójdę z wami. Będę musiała oczyścić wam drogę do Narnii. Wbrew pozorom, nasza wyprawa będzie bardzo niebezpieczna.
   
- Rose, streszczaj się! - krzyknęła wściekła Katrina. Rosalie, Krukoni i Gryfonki spojrzeli na nią. - Jeśli Arya zorientują się, że otworzyłyśmy Wrota Śmierci bez konsultacji z nią, to wpadnie w szał!
   
- Jakby się pojawili, wyjaśnij im wszystko - mruknęła Rosalie i przeszła przez świetlistą maź.
   
Zniknęła.
   
Katrina prychnęła gniewnie.
   
- Oczywiście! Ja będę musiała się narazić na jej gniew! Nie daruję jej tego.
   
Molly spojrzała Mary prosto w oczy.
           
- Co o tym myślisz?
   
- Tylko tak odzyskamy Artura - odrzekła Mary.
   
- Racja - mruknęła Molly i przekroczyła próg bramy.
   
Też zniknęła.
   
Mary odwróciła się i spojrzała na Marlenę i Johna. Krukoni uśmiechnęli się do niej i unieśli kciuki do góry. Dziewczynie dodało to otuchy. Z powrotem spojrzała na Wrota Śmierci
   
- Dobra - powiedziała twardo. - Arturze Weasley, szykuj się na wielki ochrzan.
   
I przeszła przez świetlistą maź.


____________________________________
* My, Smoczy Jeźdźcy, Strażnicy Pokoju, wzywamy moce Ognia, Wody, Ziemi i Powietrza, aby otworzyły Wrota Śmierci!

piątek, 12 grudnia 2008

Rozdział 9


Hello 


Rozdział 9

Nie zniżaj się do jej poziomu


Od napaści na Artura Mary stała się bardzo cicha. Praktycznie w ogóle się nie odzywała. Co jakiś czas odpowiadała na zadane pytanie, ale nic poza tym. Zagłębiała się w swoich myślach, a krążyły one wokół jej brata. Bez przerwy myślała o nim. To, co zobaczyła, było dla niej  wstrząsem. Nie spodziewała się, że coś takiego może się zdarzyć w Hogwarcie. Gdyby Artur został tylko pobity, to należałoby do normy, ale ten napad przeszedł wszystko, czego się dopuścili śmierciożercy. Zastanawiała się, kto to mógł zrobić. Miała pewne podejrzenia, jednak nie wierzyła, aby Bella za tym stała. Nawet ona nie jest zdolna do czegoś takiego.
Chcąc zapomnieć o ostatnich wydarzeniach, Mary przesiadywała cale dnie w pokoju wspólnym naprzeciwko okna i wpatrywała się w przestrzeń. Widok jeziora trochę ją uspokajał. Nigdzie nie wychodziła. Miała dość słów współczucia od nauczycieli, przyjaciół. Chciała być sama. Pragnęła o wszystkim zapomnieć. Nie potrzebowała litości, tylko szczerej rozmowy. Z przyjacielem, przy którym poczułaby się dobrze. Ale oni cały czas truli jej, że jest im przykro. Nie mogliby przestać dokładać jej dodatkowego cierpienia?
- Mogę się przysiąść?
Mary błyskawicznie odwróciła głowę. Przed jej oczami stał Remus. Zdziwiła ją jego obecność. Tylko on nie składał jej kondolencji.
- Jasne - odpowiedziała.
Remus usiadł obok niej i spojrzał na nią troskliwie.
- Jak się czujesz? Kiepsko wyglądasz.
Mary znieruchomiała. Spodziewała się od Remusa słów typu: "Współczuje ci." albo "Wiem, co czujesz". Ale on... normalnie z nią rozmawiał. Nie pocieszał jej na siłę, tylko prowadził normalną konwersację.
Remus musiał zrozumieć wyraz jej twarzy, bo odparł:
- Domyślam się, że jesteś zirytowana tym, ze wszyscy ci mówią, jak im jest przykro. Każdego by takie gadanie wnerwiło. Peter mi opowiadał, jak jego matka przez to przechodziła. O mało nie rozniosła domu. - Mary uśmiechnęła się. - W końcu na twojej twarzy zawitał uśmiech.
- To dzięki tobie. Masz w sobie dar pocieszania ludzi. Sama twoja obecność działa na mnie kojąco.
Remus złapał ją za dłoń.
- Zawsze możesz na mnie liczyć.
Mary przybliżyła się do niego. Spojrzała mu głęboko w oczy.
- Dziękuję ci za to, że jesteś.
Zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Dzieliło ich od siebie zaledwie parę centymetrów. Zamknęli oczy i...
Nagle rozległy się podniesione głosy. Mary i Remus odsunęli się od siebie. Na środku pokoju wspólnego zrobił się tłum. Podeszli bliżej, jednak nie dostrzegli, kto stał za tym zbiegowiskiem. Po chwili z morza uczniów wyłoniła się siedemnastoletnia dziewczyna. Twarz miała całą we łzach. Mary od razu rozpoznała w niej twarz Molly.
- Molly, co się stało? - spytała troskliwie.
Molly spojrzała na nią. Wyglądała, jakby ktoś pozbawił ją cząstki jej duszy.
- A-artur - wykrztusiła Molly. - Mary, on...
- Obudził się? - spytała Mary z nadzieją w głosie.
- Tak, ale... - wyjąkała Molly, dławiąc się łzami - on... p-powiedział... że to j-ja go n-napadłam...
Mary wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Po chwili zdziwienie ustąpiło furii. Jak on mógł oskarżyć Molly o to, że go napadła? Przecież ona była cały czas z nią! Niby jak mogła zaatakować Artura w lochach? Przecież nie mogła się rozdwoić!
Zanim spostrzegła, Molly już nie było, a tłum powoli się przerzedzał. Nagle poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. To była dłoń Lily.
- Mary...
- Jak on mógł coś takiego powiedzieć? Powiedz mi, Lily, jak on mógł? Przecież Molly go kocha! Ona nie byłaby zdolna do czegoś takiego! W głowie mu się poprzewracało?
- Może mu się przywidziało? - podsunęła Lily.
- Muszę z nim porozmawiać.
Po tych słowach Mary wypadła z Wieży Gryffindoru, zostawiając przyjaciółkę na środku pokoju wspólnego.
W połowie drogi do skrzydła szpitalnego Mary zatrzymała się. Znowu to poczuła. To uczucie, dzięki któremu ona i Molly znalazły Artura w lochach. Jednak to nie był chwilowy przebłysk, jak przedtem. To było silniejsze. Czyjś głos szeptał jej: "Zejdź do sali wejściowej. Potrzebuje cię.". Mary zawahała się przez moment, lecz obróciła się na pięcie i skierowała na dół.
Gdy dzieliło ją parę kroków od celu, usłyszała czyjś głos. W dodatku, bardzo znajomy. Głos Belli Black.  Zanim Mary zareagowała, usłyszała drugi głos. Głos Molly. Co ona tu robi? - pomyślała.
- Użycie Eliksiru Wielosokowego było dobrym pomysłem - usłyszała Bellę. -  Ten plugawy zdrajca krwi nie domyślił się, że to ja!
Mary znieruchomiała. Użyła Eliksiru Wielosokowego? - pomyślała. - Teraz już wszystko jasne! To ona napadła na Artura! I dlatego oskarżył Molly, że go zaatakowała. Wszystko się układa w logiczną całość!
Po chwili Molly zarzuciła Ślizgonce dokonanie zbrodni. Bella prychnęła pogardliwie.
- Dziwię się, że nauczyciele jeszcze się nie kapnęli, że to ja. Powiem ci szczerze, że jestem strasznie wściekła na ciebie i na twoją przyjaciółkę, siostrę tego zdrajcy. Gdybyście go nie znalazły, to by się wykrwawił na śmierć. To byłoby takie piękne! Miałabym na koncie pierwszą ofiarę. Śmierciożercy przywitaliby mnie w swoich szeregach z otwartymi ramionami. Jednak wy zepsułyście moje plany! Musicie mi za to zapłacić.
Mary zaczęła myśleć gorączkowo. Co robić? Co robić? Przecież nie mogła teraz wejść i się wtrącić. Co będzie, jeśli z Bellą jest cała banda Ślizgonów? Nie miałaby z nimi żadnych szans. Musi pójść po pomoc. Tylko, kto jest najbliżej?
Nagle rozległ się przenikliwy krzyk. Mary rozpoznała go od razu. Wyszła zza węgła i wytrzeszczyła oczy z przerażenia.
Nad Molly pochylała się Bella. Trzymała za rękojeść zakrwawionego noża. Mary zamurowało. Była zbyt przerażona, aby zareagować. Błagam, niech tylko dziecko będzie całe - myślała rozpaczliwie.
- Ty suko! - wrzasnęła Molly z nienawiścią w oczach. - Zapłacisz mi za to! Nie wiem jak, ale zapłacisz! Mam nadzieję, że będziesz smażyć się w piekle za to, co zrobiłaś!
Bella prychnęła, po czym odsunęła się i uśmiechnęła na widok swojego dzieła. Mary nie wytrzymała i krzyknęła:
- Molly!
Molly spojrzała na nią nieprzytomnie. Przypatrywała się jej, po czym zamknęła oczy i uderzyła głową o posadzkę.
- NIE!
Mary podbiegła do Molly i ukucnęła obok niej. Sprawdziła puls dziewczyny.
- Jeszcze żyje - szepnęła do siebie Mary.
- A co to za różnica? - warknęła Bella. - I tak obydwie zaraz umrzecie.
Mary spojrzała na Ślizgonkę. Dopiero teraz zauważyła, że towarzyszą jej bracia Lestrange i Lucjusz Malfoy.
- Cieszę się, że przyszłaś - odrzekła drwiąco Bellatriks. - Tylko ciebie brakowało.
W Mary wezbrała wściekłość i furia. Wstała, wyciągnęła różdżkę i wycelowała nią w Ślizgonów.
- I co nam zrobisz? - zadrwił Rabastan . - Rzucisz na nas Zaklęcie Rozbrajające?
Mary zamknęła oczy i rzuciła się w wir wspomnień. Zobaczyła Artura, leżącego w skrzydle szpitalnym, uśmiechniętą twarz Remusa, zatroskane twarze rodziców, Molly, wykrwawiającą się na śmierć...
Mary spojrzała na Ślizgonów i krzyknęła przeraźliwie. Z jej różdżki wystrzelił wielki, ognisty tygrys i pomknął wprost na Ślizgonów. Bella zrobiła unik, jednak Malfoy i Lestrange'owie nie mieli tyle szczęścia. Bestia rzuciła się na nich. Ślizgoni wystrzelili w powietrze i trzasnęło nimi o ścianę. Gdy wstali, zwierzę ryknęło złowieszczo. Malfoy i jego kumple rzucili się do ucieczki.
- Wracać, wy tchórze! - wrzasnęła Bella. - Czy ja muszę wszystko robić za was?
Dobyła różdżki, jednak tygrys podbiegł do niej i machnięciem ogona wytrącił ją jej z ręki. Bella przewróciła się na posadzkę i chwyciła się za sparzoną dłoń. W jej oczach malowało się przerażenie.
Mary spojrzała na nią zimno i podeszła do Ślizgonki. Była przerażona.
- P-proszę - wyjąkała Bella. - Miej litość.
Mary utkwiła w niej spojrzenie. Po chwili rzekła:
- A czy ty miałaś litość dla mojego brata, gdy go zaatakowałaś?
Bella wytrzeszczyła oczy ze strachu. Mary uśmiechnęła się. Wycelowała w nią różdżkę.
- Bom...
- Mary, nie!
Dwójka Krukonów podbiegło do niej, jednak tygrys od razu zagrodził im drogę i ryknął na nieznajomych. Mary przyjrzała im się. Rozpoznała, kim oni są.

*  *  *

- Rozmawiałem dzisiaj z Fabianem i Gideonem - odparł John do Marleny.
- Pewnie cieszą się, że Artur wylądował w skrzydle szpitalnym - mruknęła zirytowana Marlena
- I tu się mylisz. Pytali mnie, jak się czuje. Zdziwiło mnie to trochę. Z tego, co mi mówiłaś, to oni pragnęli śmierci Artura.
- Nawrócili się? To do nich niepodobne. Myślałam, że Bella totalnie ich odmóżdżyła.
- Widocznie w końcu zrozumieli, że dobrali sobie złe towarzystwo - stwierdził John.
Nagle na końcu korytarza przebiegła Mary. Wyglądała czymś bardzo przejęta.
- Co jej się stało? - zdziwił się John.
- Nie mam pojęcia - odparła równie zaskoczona Marlena. - Może chodźmy sprawdzić, co się stało.
John zgodził się z nią i podążyli za Mary. Gdy znaleźli się na pierwszym piętrze, usłyszeli wrzaski i przeraźliwy ryk. Krukoni spojrzeli po sobie i pobiegli na dół. Gdy znaleźli się w sali wejściowej, znieruchomieli ze zdumienia.
- Czy to Mary i Bella? - spytała niepewnie Marlena.
John kiwnął głową.  Na środku sali stała Mary z różdżką, wycelowaną w Bellę. Ślizgonka leżała przerażona na podłodze. Blisko nich krążył wielki, ognisty tygrys. Po chwili Bella wyjąkała:
- P-proszę. Miej litość.
Mary spojrzała chłodno na nią.
- A czy ty miałaś litość dla mojego brata, gdy go zaatakowałaś?
Bella wytrzeszczyła oczy ze strachu. Mary uśmiechnęła się i wycelowała w nią różdżkę.
Marlena i John spojrzeli po sobie. Wiedzieli jedno: musieli powstrzymać Mary przed popełnieniem strasznego błędu.
- Mary, nie! - krzyknęła Marlena.
Mary spojrzała, kto jej przerwał. Krukoni szybko pobiegli do niej, jednak tygrys zagrodził im drogę i ryknął przeraźliwie. Marlena i John zatrzymali się. Po chwili Mary odparła:
- Zostawcie mnie. To nie wasza sprawa.
- Nie rób głupstwa! - krzyknęła przerażona Marlena. - Nie bądź taka jak ona! Bądź mądrzejsza!
- Zapomniałaś, że ona o mało nie zabiła mojego brata? - warknęła Mary. - Zasłużyła sobie na to!
- Marlena ma rację, Mary - odparł spokojnie John. - Błagam cię, nie rób tego. Nie zniżaj się do jej poziomu. Jeśli ją zabijesz, staniesz się tak samo okrutna, jak ona.
Mary zastanowiła się nad słowami Johna. Bella to urodzona śmierciożerczyni. Posiadała instynkt zabijania. Robiła to bezlitośnie. Pastwiła się nad swoimi ofiarami... A co ona teraz robi? Zniża się do jej metod i próbuje ją dobić, tak jak ona próbowała dobić Artura. Nie chciała być sadystką... Nie chciała być Bellą.
Opuściła różdżkę. Bella skorzystała z okazji i uciekła do lochów. Mary nie próbowała jej ścigać. Nie miała już sił. Pozwoliła tygrysowi przepuścić Marlenę i Johna. Marlena przytuliła Mary do siebie.
- Wszystko w porządku? - spytała troskliwie.
- Myślę, że tak.
- Dziewczyny, musimy się śpieszyć - odparł nagle John. - Puls Molly zaczyna słabnąć.

*  *  *
- Potem opuściłam różdżkę, a ona uciekła - skończyła opowiadać Mary.
Była piąta po południu. Ona, Marlena, John, Billius, państwo Weasleyowie, opiekunowie domów i Dumbledore stali pod drzwiami sali szpitalnej. Krukoni przyprowadzili opiekunów domów i dyrektora, aby Mary opowiedziała im, kto zaatakował Artura i Molly. Gdy Cedrella i Septymiusz dowiedzieli się, że Molly jest w ciąży z ich synem, zaniemówili z zaskoczenia. Jednak zaskoczenie ustąpiło przerażeniu o stan dziecka po ataku na Molly. Gdy Mary skończyła relacjonować swoją opowieść, Dumbledore powiedział do opiekunów:
- Znajdźcie pannę Black i jej przyjaciół. Tylko dyskretnie. W przeciwnym razie mogą uciec. - Gdy opiekunowie odeszli, dyrektor zwrócił się do Mary: - Jak się czujesz?
- Chyba dobrze - odparła Mary i spojrzała na drzwi skrzydła szpitalnego. - Panie profesorze, czy Molly będzie żyła?
- Nie wiem - odparł smutno Dumbledore. - Pani Pomfrey powiedziała, że straciła sporo krwi, ale może uzdrowiciele coś na to poradzą. W końcu, co dwie różdżki, to nie jedna.
- Myśli pan, że uda im się uratować dziecko? - spytała Cedrella.
- To zależy jak poważne są rany Molly. Proszę być dobrej myśli. Nadzieja potrafi zdziałać cuda.
- Oby - mruknął Billius i spojrzał na tygrysa, siedzącego u boku jego siostry. -  Czemu on nie znika?
- Sama nie wiem - odparła Mary. - Tak naprawdę... ja go żadnym zaklęciem nie wywołałam. Po prostu, skupiłam się na wszystkim, co mnie ostatnio spotkało... i nagle wystrzelił mi z różdżki.
Wszyscy utkwili wzrok w Dumbledorze. Dyrektor zamyślił się przez moment. Po chwili rzekł:
- Jest na to pewne wytłumaczenie. Jednak to by oznaczało, że  w Mary drzemie wielka moc. Bo tylko nieliczni władają pradawną magią.
- Pradawną magią? - powtórzyła Marlena.
- Tak - odparł Dumbledore. - Jest tak potężna, że tylko nielicznym przeznaczone jest jej używać. Nawet Lord Voldemort nie jest w stanie jej dorównać. - Państwo Weasleyowie i Billius wzdrygnęli się. - Ten tygrys - wskazał na zwierzę - to strażnik Mary. Ochrania ją od momentu przywołania. Jak już mówiłem, tylko niektórzy są w stanie przywołać swojego strażnika. Zwykle pojawia się, gdy jest się w stanie śmiertelnego zagrożenia, bądź pod wpływem emocji.
- A kiedy on zniknie? - spytała Mary.
- Gdy już go przywołałaś, zostanie z tobą do twojej śmierci. Będzie twoim wiernym towarzyszem. Możesz mu wszystko powiedzieć. Zrozumie twoje problemy. Strażnicy bywają lepsi od psychologów. Ich obecność działa kojąco.
Jak obecność Remusa - pomyślała Mary.
Nagle drzwi sali szpitalnej otworzyły się i pojawiła się pani Pomfrey. Weasleyowie, Marlena i John otoczyli ją.
- I co? - spytała Cedrella. - Molly żyje?
- Tak - mruknęła pielęgniarka. - Panna Prewett będzie żyć... ale...
- Ale co? - zapytała Marlena.
- Chodzi o jej dziecko - rzekła cicho pani Pomfrey. - Molly poroniła.
Zebrani spojrzeli po sobie. Cedrella wtuliła się w ramiona męża i zaczęła szlochać. Billius oparł się o ścianę, a Mary i Marlena przytuliły się do siebie. Dołączył do nich John.
- Zapłaci za to - odezwała się cicho Mary. - Choćby nie wiem, gdzie była, Bella zapłaci za swą zbrodnię.
Nagle na korytarzu pojawiła się profesor McGonagall wraz z Syriuszem.
- Albusie, pan Black chciałby coś nam powiedzieć.
Wszyscy utkwili wzrok w Syriuszu, a ten spojrzał po wszystkich i... zaczął płakać. Cedrella podeszła do niego i objęła go ramieniem.
- Co się stało, kochanie? - spytała ciepło.
Gryfon uspokoił się i wyjąkał:
- Ja... pozwoliłem jej uciec.

*  *  *

- Co jest, Bella? - spytał niecierpliwie Lucjusz.
On, Avery, Mulciber i bracia Lestrange spoglądali z niepokojem na Bellę. Jednak z jej twarzy trudno było odczytać, co teraz czuje. Wezwała ich pilnie do dormitorium siódmoklasistów, ale nie powiedziała, o co chodzi. A gdy się pojawili, nie wyjaśniła przyczyny spotkania.
Bellatriks miała natłok myśli. Pierwszy raz w swoim życiu poczuła to uczucie. Strach. W dodatku, spowodowała go Mary. Nie mogła pojąć, jak młoda Weasleyówna wyczarowała tego tygrysa. Nie słyszała o takim zaklęciu. A może to połączenie transmutacji z czarną magią? W każdym razie, Bella nie spodziewała się, że będzie się bać zwykłej jedenastoletniej gówniary. Co gorsza, Mary dowiedziała się, kto zaatakował jej brata. Była też świadkiem napadu na Prewett. Jedno było pewne: ona i jej banda musieli uciekać. I to jak najszybciej.
- Bella? - spytał niepewnie Rudolf.
- Musimy uciekać - oświadczyła Bellatriks. - Mary i Molly wiedzą, że zaatakowaliśmy tego zdrajcę krwi. Pewnie nauczyciele już nas szukają. A chyba nie chcecie wylądować w Azkabanie?
- Ale gdzie się ukryjemy? - spytał Rabastan.
- Coś się wymyśli. Daje wam pięć minut na spakowanie się. Spotkamy się w sali wejściowej. Wy zostajecie. - Zwróciła się do Avery'ego i Mulcibera.
- Dlaczego? - oburzył się Avery.
- Musimy mieć szpiegów. Będziecie nam donosić, co się dzieje w Hogwarcie. Przy okazji, obserwujcie swojego kumpla od Sectumsempry. Wasza trójka to idealny towar na śmierciożerców. Wezwiemy was, jak trochę podrośniecie.
Po tych słowach Bella szybkim krokiem wyszła z dormitorium chłopców i skierowała się do swojego. Tam migiem wrzuciła wszystko do kufra i ruszyła do sali wejściowej. Po dwóch minutach wyszła z lochów do głównego holu. Jednak ktoś już tam był. Bella wywróciła oczami. Rozpoznała go od razu.
To był Syriusz.
Bella ruszyła szybkim krokiem w stronę kuzyna. Gdy Syriusz ją dostrzegł, jego twarz przybrała bardziej kamienny wyraz.
- Co jest, Syriuszku? Zgubiłeś się?
Syriusz uśmiechnął się blado.
- Wiedziałem, że będziesz chciała uciec, po tym, co zrobiłaś Arturowi.
- Czyżby nauczyciele powiadomili o tym całą szkołę?
- Nie - odpowiedział Syriusz. - Sam się domyśliłem.
Bellę zupełnie zbiło to z tropu. Po chwili oprzytomniała.
- I co z tego? I tak mnie nie powstrzymasz.
- Zawsze mogę wezwać pomoc.
- Wierz mi, nie zrobisz tego.
- A to dlaczego? - spytał Syriusz buntowniczym tonem.
Bellatriks uśmiechnęła się z pogardą.
- Cóż... jeśli nie chcesz zobaczyć, jak kroję twoją Mary na plasterki, to pozwolisz mi i moim kumplom uciec z Hogwartu.
Syriusza zatkało. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Bella była z siebie zadowolona. O to jej właśnie chodziło. Żeby Syriusz miał wątpliwości i z obawy o życie tej zdziry puścił ją i jej bandę wolno.
Po chwili pojawiła się reszta Ślizgonów.
- Droga wolna? - spytał Lucjusz.
- Sądzę, że tak - odparła z satysfakcją Bella, po czym zwróciła się do kuzyna: - To przepuścisz nas? Czy wolisz, żeby z twojej rudowłosej piękności zostały tylko flaki?
Syriusz z opuszczoną głową cofnął się pod ścianę. Bella uśmiechnęła się.
- Tak myślałam - mruknęła, po czym zwróciła się do reszty Ślizgonów: - Idziemy.
Po tych słowach ona i jej banda wyszli z zamku. Dębowe drzwi zamknęły się za nimi z hukiem. Syriusz oparł się o ścianę. Nie mógł uwierzyć, że puścił Bellę i jej kumpli wolno. A to tylko dlatego, że martwił się o Mary! Jak mógł być taki głupi?
Po chwili rozległy się czyjeś kroki i w sali wejściowej pojawiła się profesor McGonagall. Gdy spostrzegła Syriusza, podeszła do niego.
- Co pan tu robi, panie Black?
Syriusz spojrzał jej w oczy.
- Ja... Ja...
- No słucham? - zniecierpliwiła się McGonagall.
- Ja... muszę porozmawiać z profesorem Dumbledorem - oświadczył Syriusz.
- Dobrze. Za mną.
Po pięciu minutach stanęli pod drzwiami skrzydła szpitalnego. Na korytarzu byli dyrektor, Marlena, John, państwo Weasleyowie, jakiś rudowłosy mężczyzna, Mary i ognisty tygrys. Syriusza zaskoczył widok zwierzęcia. Pierwszy raz widział coś takiego. Dopiero słowa profesor McGonagall obudziły go z transu:
-  Pan Black chciałby coś nam powiedzieć.
Syriusz spojrzał po zgromadzonych. Wszystkie pary oczu były zwrócone w jego stronę. Gdy oczy jego i Mary spotkały się ze sobą, nie wytrzymał i zaczął płakać. Matka Mary podeszła do niego i objęła go ramieniem.
- Co się stało, kochanie? - spytała ciepło.
Syriusz spróbował się uspokoić. Gdy mu się to udało, odparł:
- Ja... pozwoliłem jej uciec.
- Komu? - spytała Marlena.
- Belli.
- CO?! - krzyknęła Mary. Z jej oczu tryskały błyskawice.
- Spokojnie, Mary - odrzekł Dumbledore, po czym zwrócił się do Syriusza: - Mów dalej.
- Chciałem jej przeszkodzić w ucieczce - ciągnął Syriusz. - Ale ona zagroziła, że potnie Mary na kawałki, jeśli jej przeszkodzę. A ja... nie chciałem na to pozwolić. Nie chciałem, aby Mary coś się stało. Chciałem ją chronić... I dlatego puściłem ją wolno.
- A czy... - zaczął dyrektor, jednak nie skończył, bo Mary podeszła do Syriusza i uderzyła go w twarz. Chłopak zachwiał się, jednak nie stracił równowagi.
- Mary! - oburzyła się Cedrella. - Jak mogłaś?!
- Zasłużył sobie na to - warknęła Mary, po czym obróciła się na pięcie i skierowała się w stronę Wieży Gryffindoru. Billius ruszył za nią, jednak tygrys zagrodził mu drogę i ryknął na niego. Mężczyzna cofnął się. Zwierzę, zadowolone, ruszyło za swoją właścicielką.
Mary piekły łzy w oczach. Jak on mógł pozwolić jej uciec? Jak on mógł? Syriusz był jednym z tych, których darzyła zaufaniem, ale teraz... Nie wiedziała, co o tym myśleć. Czemu był taki naiwny i uwierzył Belli? Przecież to oczywiste, że ona nic by jej nie zrobiła! Gdyby ją schwytano, byłaby w Azkabanie. Nic by nie mogła zrobić. Miała dość tego wszystkiego. A szczególnie Syriusza. Nienawidziła go. Chciała, żeby cierpiał. Pragnęła jego śmierci...

*  *  *

- Bella, gdzie my idziemy? - spytał po raz setny Lucjusz.
Dochodziła szósta. Gdy Ślizgoni znaleźli się poza terenami Hogwartu, Bella wyczarowała Świstoklik i przenieśli się na dworzec King's Cross. Gdy wszyscy stanęli na nogi, Ślizgonka bez słowa poprowadziła ich w nieznane. Krążyli tak bez celu od pół godziny. Lucjusz i bracia Lestrange błagali ją, aby zrobiła przerwę, jednak ona była nieugięta. Szukała czegoś. Problem polegał na tym, że Ślizgoni nie wiedzieli czego. Zaczynało ich to już denerwować.
- Bella...
- Mam! - krzyknęła radośnie, po czym skręciła w jakąś uliczkę. Tabliczka mówiła, że są na ulicy Grimmauld Place.  Po minięciu paru numerów skierowała się w stronę domu nr 12.
- Zaraz... - zastanowił się Rabastan . - Przecież przed chwilą nie było tutaj tego domu!
- Racja - przyznał Rudolf. - Tu były tylko domy z numerem 11 i 13!
Bella zignorowała ich uwagi i zapukała trzykrotnie kołatką  w drzwi. Po około minucie minutach rozległy się kroki i drzwi otworzył skrzat domowy. Gdy jego wzrok utknął na Belli, stwór pisnął:
- Panienka Bella! Co panienka tutaj robi?
- Witaj, Stworku - odparła ciepło Bellatriks. - Możemy wejść?
- Oczywiście - odrzekł skrzat i wpuścił Ślizgonów do środka, kłaniając im się nisko. Po zamknięciu drzwi poszedł na górę. Nie minęła minuta, a do holu zeszła kobieta w średnim wieku. Ujrzawszy Bellę, uściskała ją.
- Bella! Jak miło cię znowu widzieć! Nie powinnaś być w szkole?
- Cześć, ciociu. Widzisz... Mamy mały problem...

*  *  *

            - Co jest, Fabian? - spytał Gideon. - Co cię gryzie?
- Chodzi o tę przemowę dyrektora. Słyszałeś, co mówił o Belli.
Gideon westchnął.
- Też o tym myślałem. Nie mogę uwierzyć, że to Bella zaatakowała Artura.
- Nie zapominaj o Molly - odrzekł Fabian. - Przez tę zdzirę nasza siostra straciła dziecko. Myślałem, że Bella i jej banda nas lubią.
- Byliśmy ślepi. A teraz nasza siostra wpadła w depresję. Powinniśmy przeprosić ją i Artura.
- Masz rację. Współczuję mu. Musi się pewnie zadręczać o stan Molly. Pewnie obwinia siebie o śmierć dziecka.
- Mam nadzieję, że nic sobie nie zrobi.
Fabian pokiwał głową. Tez miał taką nadzieję.

*  *  *

Następnego dnia Dumbledore ogłosił całej szkole, że to Bella i jej banda zaatakowali Artura i Molly. Uczniowie i nauczyciele byli wzburzeni. Nie podejrzewali, że to któryś z uczniów mógł dokonać tak ohydnej zbrodni. Jednak Ślizgoni stanowili wyjątek. Uważali, że  Bella i jej świta powinni dostać specjalne wyróżnienie za próbę zabójstwa zdrajcy krwi i jego dziewczyny.
Po stracie dziecka Molly wpadła w ogromną depresję. Prawie nic nie jadła, z nikim nie rozmawiała. Obwiniała się o to, że poroniła. Co noc śniła jej się Bella, katująca jej dziecko. Powoli popadała w myśli samobójcze.
Trzy dni po przemowie Dumbledore'a Mary postanowiła po raz pierwszy odwiedzić Molly. Przez ostatnie dwa dni walczyła z natłokiem myśli, który jej zafundował Syriusz. Była głucha na jego przekonania, że pozwolił uciec Belli wyłącznie dla jej bezpieczeństwa. Obwiniała go o to, co się stało. Jeszcze nikogo tak nie nienawidziła. Jej strażnik częściowo uśmierzał jej ból. Była mu za to wdzięczna. Obecność jego i Remusa działała jak balsam dla jej duszy.
Gdy Mary stanęła pod drzwiami skrzydła szpitalnego, usłyszała czyjeś podniesione głosy. Rozpoznała je od razu. Należały do Molly i Artura. Molly prosiła go o coś, jednak on jej nie słuchał. Mary otworzyła drzwi i coś jej błysnęło przed oczami. Tygrys spoglądał na nią badawczym spojrzeniem, lecz ona go zignorowała. Widziała tylko to, co się działo w sali szpitalnej. Po chwili poczuła, jakby cały jej świat nagle wywrócił się do góry nogami.

*  *  *

- Molly? - wychrypiał Artur.

Molly otworzyła oczy. W końcu usłyszała jego głos. Odwróciła się. Artur siedział na łóżku i patrzył na nią.
   
- Tak?
   
- Powiedz mi… Czy to prawda, że... to było nasze dziecko?

Molly poczuła łzy w oczach.

- Tak.
   
- Czemu nic mi o tym nie powiedziałaś? Myślałem, że mi ufasz.
   
- Bo tak jest. Chciałam ci powiedzieć tego dnia, gdy zostałeś napadnięty. A potem... - Po jej policzku spłynęła łza. - Potem ty mnie oskarżyłeś.
   
Artur zamilknął, po czym zapanowała niezręczna cisza. Po chwili Artur powiedział:
   
- Przepraszam. Przepraszam za wszystko. Gdybym wtedy nie wybuchnął, nie straciłabyś tego dziecka. To moja wina.
   
- To nie twoja wina - odparła Molly. - Nie mogłeś tego przewidzieć.
   
- Ale powinienem nad sobą panować. - Arturowi głos się załamał. Po chwili oświadczył: - Nie wiem, jak ci to wynagrodzę. Możesz być jednego pewna. Już mnie nigdy nie zobaczysz.
   
- Co masz na myśli? - spytała zaniepokojona Molly.
   
Artur jedynie się uśmiechnął. Wziął z szafki różdżkę.
    
- Kocham cię, Molly. Jeszcze nikogo tak nie kochałem. Ale nie mogę patrzeć, jak przeze mnie cierpisz.
   
Po tych słowach wycelował różdżką w swoja klatkę piersiową. Molly zrozumiała, co chce zrobić. Błyskawicznie usiadła na łóżku i krzyknęła:
   
- Nie rób tego! Błagam cię! To nie twoja wina! Nikt nie mógł przewidzieć, że Bella dźgnie mnie tym nożem! Błagam cię, nie rób tego! Kocham cię! Rozumiesz mnie?! KOCHAM CIĘ! Błagam! Jeśli mnie kochasz, nie rób tego!
   
Artur spojrzał jej w oczy. Twarz miał mokrą od łez.
   
- Żegnaj, najdroższa - mruknął, po czym zawołał: - Diffindo! Bombarda!
   
Błysnęło purpurowe światło, rozległ się odgłos łamanych kości i z piersi Artura trysnęła fontanna krwi. Ciało chłopaka opadło bez życia na łóżko, a czerwona posoka skapywała na podłogę.
   
- NIE! - krzyknęła rozpaczliwie Molly.
   
Z gabinetu pielęgniarki wypadli uzdrowiciele i pani Pomfrey. Stanęli wokół łóżka Artura.
- Szybko! Uratujcie go! - zawołała pielęgniarka. - Przecież jesteście uzdrowicielami!
   
- Obawiam się, że już za późno - odrzekł ponuro jeden z uzdrowicieli. - Chłopak nie żyje.
   
Molly krzyknęła rozpaczliwie i zaczęła płakać. Jednak pani Pomfrey nie dała za wygraną.
   
- Przecież jest jeszcze szansa! Na pewno…
   
- Rany są zbyt głębokie. Zresztą siła uderzenia zaklęcia zmiażdżyła część serca.
   
- O mój Boże! O mój...
   
Nagle po sali szpitalnej rozniosło się ciche pomrukiwanie. Wszyscy w sali zaczęli szukać źródła dźwięku. Ich oczy zatrzymały się na drzwiach pomieszczenia. W wejściu stał wielki, ognisty tygrys, a u jego boku rudowłosa Gryfonka. Twarz miała mokrą od łez.
   
- Mary? - spytała z niedowierzaniem pani Pomfrey.
   
Mary krzyknęła przeraźliwie i wybiegła na korytarz, pozostawiając uzdrowicieli, pielęgniarkę i Molly samych. Tygrys podążył za nią. Była zrozpaczona. Poczuła, jakby ktoś zabrał cząstkę jej duszy. Chciała tylko jednego: uciec gdzieś daleko. Ukryć się przed wszystkimi. Gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie…